niedziela, 30 sierpnia 2020

Rozdział 4

Najwyższa pora odświeżyć nieco wygląd sklepu, wyciągnąć i wyłożyć na wystawę nowe przedmioty, które przyciągną oko nowych klientów, albo zaciekawią tych stałych. Madison postanowiła dotrzymać mi towarzystwa, więc proszę ją o pomoc w zdejmowaniu rzeczy, które zdobią wystawę już przeszło trzy miesiące, albo przesunąć niektóre z nich, by ustąpiły miejsca najnowszym zdobyczom. Przyjaciółka zabiera się za to bez marudzenia, za co jestem jej wdzięczna. Wiem, że całą noc spędziła na malowaniu obrazu i jest zmęczona, ale mimo to energicznie ściąga rzeczy z wystawy i odkłada je do pustego kartonowego pudła.

- Pójdę po kilka rzeczy, które przywieźliśmy dziś od pani Riggins - oznajmiam pochłoniętej pracą Madison.

- Jasne, nie ma sprawy - odpowiada. - Moja noga za nic nie postanie w tamtym upiornym miejscu. - Mówi, mając na myśli zaplecze i przesadnie się wzdryga. Przewracam na nią oczami, rozbawiona jej tchórzliwością i pozostawiam to bez komentarza.

Na zaplecze sklepu trzeba zejść w dół po starych, sfatygowanych drewnianych schodach. Jedna z belek wydaje nieprzyjemny trzeszczący odgłos, na który mimowolnie zamieram w miejscu. Nie zliczę ile razy mówiłam mamie, że schody wymagają naprawy, bo w przeciwnym razie, któraś z nas je zarwie, albo skręci sobie na nich kostkę. Na szczęście belka wytrzymuje pod moim ciężarem i ruszam dalej, uchodząc z tej sytuacji bez najmniejszego szwanku. Zaplecze jest całkowicie pogrążone w mroku, więc szukając włącznika światła. Jak ostatnia niezdara potykam się o jeden ze stojących tam kartonu, czym wywołuję okropny hałas.

- Co tam robisz do cholery? - wykrzykuje do mnie Madison i dopytuje: - Nic ci nie jest? 


Moja dłoń w końcu odnajduje włącznik światła, więc pomieszczenie nieco się rozjaśnia żółtym światłem. Widzę karton, który przez przypadek zrzuciłam i z ulgą stwierdzam, że nie było to nic szklanego, czy porcelanowego.

- Żyję! - odkrzykuję w odpowiedzi do mojej przyjaciółki, która nie pofatygowała się na dół nawet po takim hałasie. A gdyby naprawdę coś mi się stało? Na tę myśl, kręcę z niedowierzaniem głową i zaczynam śmiać się pod nosem.

- Nie do wiary - słyszę dobiegające z góry mamrotanie. - Zupełnie jak słoń w składzie porcelany.

- Wszystko słyszałam! - oznajmiam rozbawiona. 


- Miałaś słyszeć! - Odpowiada. Następne, co słyszę to jej oddalające się kroki od drzwi prowadzących na zaplecze.

Zabieram się za odkładanie figurek z brązu, które powypadały z kartonu, który niechcący przewróciłam. Oglądam, czy na pewno nic im się nie stało. Z ulgą stwierdzam, że nie są uszkodzone. Cieszę się, że nie zniszczyłam rzeczy, które kiedyś należały do dziadków Lorena. Odkładam pełny karton bezpiecznie na bok, tak by na pewno już więcej na niego nie wpaść i rozglądam się po całym zapleczu. Tylko jedna lampa oświetla jego wnętrze. Światło ma brzydki żółty odcień i nie spełnia swojej roli idealnie. W kątach nadal panuje półmrok, przez co niektóre kształty wyglądają nieco groteskowo. Coś, co za pewne jest jedynie starą lampą na nóżce, przypomina w tym świetle postać czającą się na mnie w rogu, gotową w każdej chwili na mnie wyskoczyć. Im dłużej się przyglądam, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to jedynie lampa, ale na pierwszy rzut oka, można się wystraszyć. Podobnie jest z innymi przedmiotami tutaj. Te najsłabiej oświetlone pobudzają mroczną część wyobraźni. Brązowe panele na podłodze i chłodne kamienne ściany, wcale nie polepszają widoczności. Muszę przyznać Madison, że nie jest to najprzyjemniejsze miejsce na ziemi.

Nagle nieprzyjemny chłód owiewa moje kostki, przez co drżę i na chwilę zastygam w bezruchu. Fala zimnego powietrza wyziera na mnie ze szczelin murowanej ściany, piętrzącej się po lewej stronie. Mimowolnie kieruję swój wzrok w tamtym kierunku. Za ową ścianą znajduje się tunel prowadzący do starego miasta, na którego ruinach stanęło obecne i znane mi Grandview. Nigdy się tam nie zapuszczałam, bo przejście zostało zamurowane  przed moimi narodzinami. Jedyną osobą, która tam weszła była moja mama, która opowiadała mi o tym, jak dawno temu wybuchła tam epidemia. W tamtejszym kościele zostali zamknięci ludzie podejrzani o bycie zakażonymi nieznaną chorobą, która budziła powszechne przerażenie. Pewien lekarz odkrył, że choroba może być spowodowana chlebem zakażonym sporyszem. Niestety, nie zdążył powiedzieć mieszkańcom o swoim odkryciu, ponieważ zmarł. Jako duch poprosił o pomoc naszą przodkinię, która posiadała taki sam dar jak my, żeby skończyła to, co on zaczął. Uznano ją za czarownicę, gdy próbowała podzielić się z mieszkańcami zdobytą wiedzą i zamknięto ją w kościele, razem z pozostałymi nieszczęśnikami. Pasmo nieszczęść jednak wcale się na tym nie skończyło; robiło się jeszcze gorzej. Najbardziej mrożącą krew w żyłach częścią tej historii, jest fakt iż tamtejszy ksiądz, który stał za uwięzieniem mieszkańców, podpalił świątynię, a wszyscy znajdujący się w niej zginęli. Po tych wydarzeniach miasto zostało zakopane. Być może ludzie wstydzili się tej okrutnej historii, a na jego gruzach powstało obecne Grandview.

Ilekroć zbliżam się do owej ściany nie opuszcza mnie wrażenie, że coś czai się za nią i ogarnia mnie niepokój. Nieprzyjemne chłodne fale powietrza, które dobiegają z pęknięć i szczelin starego zamurowania nadal smagają moje kostki, przez co wzdłuż mojego kręgosłupa, przebiega dreszcz. Uczucie te jest obezwładniające niczym rażenie prądem. Sprawia, że mam ochotę dać nogę stąd jak najszybciej, ale nie mogę. Stopy odmawiają posłuszeństwa i nie chcą drgnąć nawet o milimetr. Utknęłam w miejscu, bezmyślnie wlepiając swój wzrok w starą ścianę z cegieł. Światło starej lampy prawie jej nie sięga. Cały mrok tego pomieszczenia przykleja się do niej, sączy się groźnie z popękanych otworów i nagle w jednej absurdalnej chwili, ku mojej zgrozie, ciemność niczym czarne oślizłe macki ośmiornicy, zaczyna pulsować i wić się nienaturalnie. 
 
- Freya! - krzyk Madison wyciąga mnie na powierzchnie z ohydnego transu. Mrugam szybko powiekami i raz jeszcze zerkam na stare cegły. Z ulgą stwierdzam, że w tamtym miejscu nie dzieje się nic przerażającego, a mój wzrok musiał jedynie płatać mi figle. Głośno wypuszczam powietrze z płuc, które nieświadomie wstrzymywałam w zbyt wielkiej ilości. 

- Cholerne światło - mruczę zgryźliwie pod nosem, myśląc o tym, że koniecznie musimy zadbać o lepsze oświetlenie tego miejsca. - Już pędzę, Mad! - Odkrzykuję przyjaciółce, z nieukrywaną radością, że z powrotem znajdę się w jasnym i przytulnym sklepie z antykami. 

Odwracam się energicznie w stronę schodów, gotowa pognać na górę i w tym samym momencie, kątem oka zauważam, jak jakiś niewyraźny ludzki kształt, rozpływa się w powietrzu. Ktoś tu ze mną był. Stał ze mną, ramię w ramię. Jestem zszokowana tym odkryciem, ponieważ zupełnie niczego nie wyczuwałam. Nie mam pojęcia jak długo, ten ktoś przebywał tuż obok mnie. Żadnym zmysłem nie rozpoznałam, że na zapleczu pojawił się jakiś duch. Chryste czyżbym naprawdę tak zafiksowała się na jakiejś starej ścianie, że przegapiłam obecność kogoś obcego? Muszę jak najszybciej wziąć się w garść - myślę, kiedy pokonuję schody prowadzące z zaplecza na sklep. I chociaż zmywam się stamtąd w mgnieniu oka, to obraz  znikającego człowieka oplata mój umysł, osiada na nim i sprawia, że pod skórą czuję palący niepokój. 


Odnajduję przyjaciółkę stojącą za sklepową ladą. Zauważam, że nie jest sama. Na wprost niej stoi starszy mężczyzna, którego włosy są obficie obsypane siwizną, jedynie kilka czarnych włosów przypomina o bujnej kruczej czuprynie, którą nosił dumnie za młodu. Madison od razu rozpoznaje, że do nich dołączam i kieruje swój wzrok na mnie, a jej usta wykrzywiają się w tak szerokim i ciepłym uśmiechu, że zapominam o przeżytym jeszcze chwilę temu strachu. 

- Pan Scott, powiedział, że odłożyłaś dla niego pewien naszyjnik - tłumaczy szybko powód, dla którego odciągnęła mnie od pracy na zapleczu. Nawet nie wie, jak dobrze się złożyło. 

- Oczywiście, jest tutaj ciągle i tylko na pana czeka - zwracam się z uprzejmym uśmiechem do naszego klienta, który natychmiast go odwzajemnia. 

Przemykam za plecami Madison, po czym w dosłownie parę sekund odnajduję na półce, uszykowane długie prezentowe pudełko na naszyjnik. Odwracam się z powrotem w kierunku pana Scott'a i w niemal teatralny sposób otwieram przed nim wieczko czerwonego ozdobnego opakowania. Prezentacja w moim wykonaniu, musi wyglądać nieco komicznie, ponieważ klient śmieje na chwilę przed tym, aż jego oczy rejestrują, co dla niego uszykowałam. Dwa tygodnie temu obiecałam znaleźć piękny naszyjnik, dla żony pana Scott'a, na ich pięćdziesiątą rocznicę ślubu i dołożyłam wszelkich starań, aby był naprawdę wyjątkowy. Ręcznie robiony naszyjnik, iskrzący się diamentami i z całkiem sporych rozmiarów szmaragdem prezentuje się naprawdę zjawiskowo. Szukałam dokładnie tego kamienia ze względu na kolor oczu ukochanej naszego klienta. Wiele razy miałam okazję słuchać, jak to zaczarowała go zielenią swoich oczu, dla których przepadł na wieki. Takim właśnie człowiekiem jest pan Scott; bez reszty zakochanym w swojej żonie.

- Och Freyo, on jest niesamowity - zachwyca się pan Scott sięgając po naszyjnik ręką. Wsuwa sobie delikatnie na palce szmaragd otoczony pięknie oszlifowanymi diamentami. - Mówiłem już, że żadna kobieta nie ma równie niezwykłych zielonych oczu, co moja żona? 

Razem z Madison spoglądam na siebie, uśmiechając się porozumiewawczo na znak, że "znów się zaczyna". Nie są to jednak szyderce uśmiechy. Nic bardziej mylnego. Mimo wysłuchiwania historii pana Scotta prawdopodobnie dziesiątki razy, nigdy nie jesteśmy nimi znużone. Zawsze stoimy przed nim, jak zaczarowane i rozpływamy się. Bo czy może istnieć coś bardziej rozczulającego niż opowieści o miłości, uwielbieniu i oddaniu drugiej osobie?

- Raz - rozpoczyna swój monolog pan Scott - wystarczył tylko raz, by nimi na mnie spojrzała, a ja już chciałem się jej oświadczać - mówi, a jego usta śmieją się do tych wspomnień. - Cóż to było za szaleństwo! Wierzcie mi, do ślubu to ja byłem ostatni wśród moich kolegów, ale mnie zaczarowała i nie miałem wyboru! Te oczy zdradziły mi wtedy, że to właśnie ta kobieta skrywa w sobie wszystko, czego potrzebuję. A jak już mnie uraczyła rozmową, mogłem jej słuchać bez końca. Przepadłem dla niej bez reszty. 

 Mężczyzna wzdycha rozmarzony. W końcu jednak przypomina sobie o naszej obecności, bo jego oczy odrywają się od naszyjnika i wpatrują się we mnie i przyjaciółkę.

- Tak, moje drogie. Kiedy człowiek znajdzie swoją bratnią duszę, poczuje to w ułamku sekundy. Nie ma mowy o pomyłce, kiedy chodzi o drugą połówkę. W końcu to ktoś, kto wypełnia te wszystkie puste miejsca, których wcześniej nawet nie byliśmy świadomi. Nasze serce wie to wszystko, jeszcze przed nami.

Po tych słowach między naszą trójką zapada jakaś dziwna cisza, ale nie ta z rodzaju krępujących, wręcz przeciwnie jest przyjemna. Podczas jej trwania wymieniamy ze sobą bez przerwy uśmiechy, zupełnie jakby zastępowały nam słowa. Jakby tylko one były w stanie ukazać to, co każde z nas czuje w tym momencie; tęsknotę, miłość, nadzieję.

 - Pańska żona ma niewiarygodne szczęście - szczebiocze zachwycona Madison. 

 - Oboje je mamy. - Podkreśla z uśmiechem nasz klient, po czym wręcza mi pieniądze i zabiera czerwone pudełeczko, kierując się do wyjścia. 

 - Panie Scott! - woła za nim Madsion. 

- Tak? 

- Zapraszam na wystawę moich obrazów za równiutki miesiąc. Odbędzie się w Auli Artis Uniwersytetu Artystycznego. Musi pan koniecznie zabrać Panią Scott.  

- Przyjdziemy z miłą chęcią. - Oznajmia mężczyzna i po raz kolejny żegna nas, machając dłonią.

Kiedy znika za drzwiami, moja przyjaciółka wzdycha rozmarzona i opiera się łokciami na drewnianym stole, który służy nam za sklepową ladę.

- Wyobrażasz to sobie, że ktoś mógłby kiedyś mówić o nas w podobny sposób, jak pan Scott o swojej żonie? - zagaja przyjaciółka. Zerkam na nią i od razu dostrzegam w jej spojrzeniu tą nieśmiałą nadzieję, którą ma odwagę żywić mimo wszystkich poprzednich porażek miłosnych.

 - Ja nie tylko sobie to wyobrażam, ale jestem też o tym przekonana. - Odpowiadam chcąc podbudować ją w tej nadziei, która się w niej pojawiała. Liczę na to, że chwyci się jej mocno i już nie puści.

Madison nigdy nie miała szczęścia w miłości. Bez przerwy niefortunnie lokowała swoje uczucia. Obdarowywała nimi chłopaków, którzy na nie zupełnie nie zasługiwali. Wiele razy musiałam przyglądać się temu, jak ktoś łamał jej kruche serce. To bolesny widok dla każdej przyjaciółki. Choćbym nie wiem, jak chciała ją uchronić przed kolejnym bolesnym rozczarowaniem, to za każdym razem okazywało się, że jestem bezsilna. Nigdy nie pojmę, dlaczego dziewczyny, które mają tak wiele dobrego do zaoferowania, szukają miłości w ramionach facetów, dla których uczucia nie mają żadnej wartości. Czemu tak chętnie wystawiają się do przyjęcia kolejnego ciosu, zamiast szukać kogoś, kto umiałby docenić, że jest kochany? A najbardziej nurtuje mnie pytanie, dlaczego ktokolwiek za miłość odpłaca się krzywdą?

- Może te rozkoszne ciasteczko o imieniu Loren jest twoją drugą połówką? - brwi Maddie falują zabawnie, kiedy mnie podpuszcza, żeby zmienić nieco tor naszej rozmowy.

- Naprawdę nazywasz go rozkosznym ciasteczkiem? - niemal dławię się śmiechem. 

- A ty naprawdę nie zaprzeczyłaś! - klaszcze energicznie w dłonie i wykonuje w miejscu taniec zwycięstwa.

Kręcę głową by zaprzeczyć, dać znak swojemu protestowi na jej absurdalne fantazje, ale jej taniec trwa w najlepsze, więc się poddaję. Rezygnuję również dlatego, że chyba nie jestem w stanie ukryć przed nią tego, jak moje serce gwałtownie podskoczyło na samo wspomnienie jego imienia. To kolejny raz kiedy na myśl o Lorenie ono wariuje i bije w szaleńczym tempie. Nie sądziłam, że jest do tego zdolne, dlatego czuję się tym faktem niezmiernie zawstydzona. Jednocześnie przypominam sobie słowa pana Scotta, o tym, że bratnie dusze wyczuwają siebie nawzajem, a serce przeczuwa to przed nami. Rozum jednak podpowiada mi, że to tylko nieco ckliwa i podkoloryzowana bajeczka. Coś takiego nie może być możliwe - powtarzam sobie i spycham wcześniejsze wariackie myśli, gdzieś w odmęty mojego umysłu.

A moje serce nie zwalnia tempa.  

Pozostałe godziny do zamknięcia sklepu, mijają nam w zawrotnym tempie. Zaplecze, nieco uprzątnięte i opróżnione z wielkich kartonów, nie straszy więcej, dzięki czemu prawie zapominam o pojawieniu się tam wcześniej tajemniczego ducha. Prawie. O całym zajściu nie wspominam Madison, by nie panikowała i dotrzymała mi towarzystwa. Tym sposobem witryna sklepowa zostaje świeżo zaaranżowana. Wyeksponowane są na niej najnowsze towary, które - mam nadzieję - przykują uwagę potencjalnych klientów. Madison żegna się ze mną dopiero dwie godziny przed zamknięciem. A kiedy przychodzi zbawienny moment włączania alarmu i przekręcania kluczyka, dociera do mnie jak bardzo jestem zmęczona. Nogi, a przede wszystkim stopy, bolą mnie tak bardzo, że marzę jedynie o tym, by jak najszybciej znaleźć się w domu, najlepiej w wannie pełnej gorącej wody. To kusząca wizja zakończenia dnia, w którym bez przerwy biegałam od zaplecza do sklepowej wystawy i z powrotem. Chowam klucze do kieszeni skórzanej kurtki, przypominam sobie raz jeszcze o schodach wymagających naprawy i o tym, że muszę koniecznie porozmawiać o tym z tatą, kiedy nagle dołącza do mnie Loren. Staje ze mną ramię w ramię i milczy, wpatrując się w witrynę sklepu. Ja natomiast stoję bezmyślnie, ani drgnę zaskoczona jego obecnością. Wbijam w niego swoje spojrzenie i czekam w ten sposób, aż wyjdzie z tego transu osobliwego zamyślenia. 

- Dziwnie się na to patrzy. - Odzywa się w końcu, wkładając swoje dłonie do kieszeni czarnych spodni. 

- Na co? -  pytam całkowicie zbita z tropu. 

- Na rzeczy moich dziadków, wystawione na sprzedaż. - Wyjaśnia. 

Właśnie w tym momencie wyobrażam sobie, jak uderzam się w głowę, za to idiotyczne pytanie. Stoimy przecież przed witryną pełną pamiątek, po jego najbliższych, a cokolwiek przypomina nam o takiej stracie, sprawia prawdziwy fizyczny ból w sercu. Nagle czuję się bardzo zażenowana tym, że zmieniłam wygląd wystawy i nawet przez moment nie pomyślałam, iż mogę zranić tym uczucia Lorena.

 -  Przepraszam - udaje mi się w końcu z siebie wydusić. Chłopak jednak zdaje się nie słyszeć moich przeprosin, zręcznie odwraca moją uwagę od poczucia wstydu i mówi: 

 - Pewnego razu, kiedy byłem mały i przyjeżdżałem do dziadków, postanowiłem zrobić dla nich coś miłego. Nie należałem do grzecznych wnuków, więc podczas mojego pobytu mieli ze mną prawdziwe urwanie głowy, ale tamtego razu ruszyło mnie sumienie. Wyciągnąłem najlepszą porcelanową zastawę babci, rozstawiłem ją na stole i zrobiłem chyba tuzin kanapek, bo tylko to wtedy umiałem - ucina i śmieje się na to wspomnienie, po czym kontynuuje: - Zaprosiłem dziadków na kolacje do ich własnej jadalni. Nigdy nie zapomnę miny babci, której widok wystawionej ukochanej porcelany, tylko po to, by ułożyć na niej kilka kanapek, dosłownie zmroził krew w żyłach. Zaczęła gorączkowo tłumaczyć, że wyjmować ją można jedynie od święta, ale wtedy dziadek przerwał jej, uśmiechnął się do mnie - totalnie spanikowanego dzieciaka i powiedział "Czy okazywanie swojej miłości do kogoś, nie jest do tego jeszcze lepszą okazją?".

 - Pięknie powiedziane - przyznaję, mrugając szybko powiekami, by przegonić łzy wzruszenia, które przyniosła mi ta historia. 

- Na szczęście babcia przyznała mu rację. Byłem już tak głodny, że naprawdę odetchnąłem z ulgą na myśl, że nie będziemy musieli zmieniać całej zastawy. Usiedliśmy więc do stołu i zabraliśmy się do jedzenia najbardziej pospolitych kanapek na świecie na najbardziej wyjątkowej babcinej porcelanie.

Dopiero kiedy kończy swoją opowieść, Loren odwraca swój wzrok od sklepowej witryny i spogląda na mnie. Na jego twarzy wyrasta tak ujmujący i ciepły uśmiech, że to ciepło rozlewa się po moim sercu. Odwzajemniam go z entuzjazmem. Cieszę się, że mogłam poznać wspomnienie, w którym był szczęśliwy. To naprawdę poprawia mi samopoczucie. Zapominam nawet o bolących nogach i pytam:

- Czy tylko ja zgłodniałam od tej historii? Może poszedłbyś ze mną coś zjeść? 

Loren wydaje się być zaskoczony tą nagłą propozycją. Nie mam pojęcia skąd we mnie taka śmiałość, ale kiedy się zgadza, w myślach biję sobie brawa. W dodatku te wzruszające wspomnienie o dziadku, może go do nas ściągnąć i będę miała okazje, by przekonać się czy Loren naprawdę jest nawiedzany. W ten oto zgrabny sposób tłumaczę sobie tą nagłą, niespodziewaną chęć spędzenia czasu z chłopakiem, którego poznałam zaledwie dwa dni wcześniej. 

- Jak poszło ci roznoszenie cv? - dopytuję, kiedy prowadzę Lorena przez park usytuowany w samym centrum tutejszego rynku. Trawa jest tu idealnie zielona, drzewa piętrzą się dumnie ze swoimi ogromnymi koronami i niemal na każdym kroku stoi jakaś donica pełna kolorowych kwiatów. 

- Byłem w wielu najróżniejszych miejscach, więc ktoś powinien zadzwonić. Jaka jest szansa, że odrzucą mnie wszędzie? - zaśmiewa się chłopak. - Niedługo będziesz przychodzić do mnie po kawę, albo by wypożyczyć kolejny horror. Jeśli rozwali ci się samochód być może to ja będę go naprawiał. Może wcisnę ci za jakiś czas jakąś taryfę telefoniczną, której zupełnie nie potrzebujesz, albo telewizor o wiele za duży by pomieścić go w twoim salonie, ale za to z milionem kanałów, których nigdy nie obejrzysz. 

- Mogę trzymać za ciebie kciuki, jeśli obiecasz mi jakieś zniżki - posyłam do niego rozbawiony uśmiech. 

- Czy i tak nie dostajesz ich wszędzie za tą piękną buźkę?

- Chyba nikt jeszcze nie uznał jej za wystarczająco piękną. 

- Cóż, u mnie zniżki masz gwarantowane - odpowiada, puszczając mi oczko i chyba dostrzega moje zawstydzenie bo zaraz zręcznie dodaje: - Mam też przynieść portfolio do studio tatuaży. Masz jakieś tatuaże? 

- Nie. 

- W takim razie, jeśli moje bazgroły się spodobają, wpuścimy ci trochę tuszu pod skórę. Chciałabyś? 

- Myślę o tym od kilku lat - przyznaję. - Zbieram się i zbieram, ale jakoś nie było okazji. Ty masz dużo tatuaży. Nie bałeś się, że kiedyś ci się znudzą? Że spojrzysz któregoś razu na swoja rękę i powiesz "co do cholery miałem wtedy w głowie, by wytatuować sobie coś takiego?"

Loren śmieje się ze mnie i kręci przecząco głową. 

- Większość moich tatuaży, powstała po to, by mi o czymś przypominać. Same dobre rzeczy. Patrzę na nie i przypominam sobie, co sobie wtedy obiecywałem, jaki chciałem być, albo w co chciałem wierzyć i znów mocno się tego chwytam - mówi, po czym przesuwa swoją dłoń wzdłuż przedramienia, a jego wzrok zmienia się na bardziej mroczny i niedostępny. - Jeszcze inne powstały po to, by zakryć coś, o czym chciałbym za wszelką cenę zapomnieć.

Po tym wyznaniu zapada między nami cisza. Być może jest w niej miejsce na jakiekolwiek słowo, które przegoniłyby ten mrok z jego oczu, ale nie odnajduję go, bo przygniata mnie wspomnienie wizji, którą miałam, gdy pierwszy raz go dotknęłam. Ogarnia mnie poczucie bezsilności, bo nie znam sposobu na walkę z takimi demonami. Nie wiem, co przynosi mu ukojenie, ale w tej beznadziejnej chwili obiecuję sobie, że znajdę coś takiego. 

W tej ciszy docieramy do restauracji, która serwuje najlepsze burgery w mieście. Nic wyszukanego, ale mam nadzieję, że Loren się ożywi. Panuje tu niepowtarzalnym wystrój. Zewnętrzne ściany pokryte połyskującymi w słońcu panelami ze stali nierdzewnej, dużym, umieszczonym na dachu zapraszającym neonem "Tasty Burger". 

-  Niezdrowe żarcie na kolacje! - klaszcze w dłonie z podekscytowania Loren. - Tego mi trzeba.

Zapewne szczerzę się w tej chwili jak wariatka, ale widok  rozweselonego Lorena sprawia mi teraz naprawdę wielką przyjemność.  Kiedy wchodzimy do środka, wnętrze zachwyca długim barem wykończonym ceramiką oraz mnóstwem chromu. Stołki barowe stoją na chromowanych nogach, a wzdłuż ścian ułożone są miękkie, wygodne siedziska imitujące kanapy samochodowe ze stołami, ustawionymi prostopadle do ściany. Wszystko wykończone w wyraźnych kolorach, przede wszystkim czerwieni. Podłoga ciągnie się w długiej czarno-białej szachownicy. Zajmujemy jeden ze stolików, tuż przy małym oknie i od razu zabieram się do przeglądania menu leżącego przed nami. Loren żartuje właśnie, że ze swoją figurą nie przypominam miłośniczki burgerów, kiedy podchodzi do nas kelnerka. Na jej firmowym czerwonym fartuszku widnieje plakietka z imieniem Kelly. Przez to, że bywam tu naprawdę często, czuję jakbyśmy dobrze się znały. 

- Cześć Freya - wita się ze mną, wyjmując ze swoich bujnych czarnych loków długopis, a zaraz potem mały notesik z kieszeni fartuszka. Jej uwadze nie umyka również obecność Lorena. - Nie przypominasz ani trochę Madison - śmieje się, żartując, bo zawsze w tym miejscu towarzyszy mi przyjaciółka. 

- Nie da się ukryć - odpowiada na to chłopak, uśmiecha się do niej przyjaźnie i dodaje: - Jestem Loren. 

- Cieszę się, że Freya w końcu zdecydowała się poszerzać nasze grono klientów - szczebiocze dalej dziewczyna, po czym wykonuje niedyskretny gest kółeczka, łączący kciuk z palcem wskazującym w moją stronę i puszcza mi przy tym oczko. 

Już otwieram usta, by powiedzieć coś żeby dała sobie spokój, ale śmiech Lorena sprawia, że przestaję przejmować się jej wygłupami. 

- Wiecie już co będziecie jeść? 

Loren szeroko otwiera usta, kiedy słyszy, że zamawiam burgera z podwójną wołowiną, topionym serem w panierce, chrupiącymi plastrami bekonu, kruchą sałatą, pomidorem, prażoną cebulką i sosem, który jest tajną rodzinną recepturą właścicieli. Do tego proszę jeszcze o dużą coca cole.

- Nie wierzę - wyrzuca z siebie zdumiony Loren. - Ona naprawdę potrafi to wszystko zjeść? - zwraca się tym razem do Kelly, jakby naprawdę potrzebował potwierdzenia kogoś jeszcze poza moim głośno burczącym brzuchem.

- Bez najmniejszego problemu - potwierdza kelnerka, która zanotowała już moje zamówienie i teraz świdruje wzrokiem mojego towarzysza. - Rozumiem, że rękawiczki rzucone. Podejmujesz się wyzwania?

- Jasne - odpowiada hardo Loren. - Niech będzie dla mnie to samo. 

Kelly odnotowuje to w swoim notesie, po czym zostawia nas by przekazać nasze zamówienie kucharzowi.

Czekanie na jedzenie, zwykle byłoby istną torturą, zwłaszcza, że mój żołądek naprawdę boleśnie się o nie dopomina, ale jestem tak pochłonięta rozmową z Lorenem, że ledwie zwracam na to uwagę. Jestem zaskoczona tym z jaką lekkością przychodzą nam kolejne tematy do pogawędki. Usta dosłownie nam się nie zamykają. Słucham go jak zaklęta. Chłonę każdą nawet małą i nieistotną informację o nim z czystą przyjemnością. Mówi mi o tym, jak zawsze przy sprzątaniu śpiewa najbardziej popularne i żenujące popowe piosenki, albo jak uwielbia włączyć sobie kabaret, czy śmieszny film, szczególnie na którym jakieś dziecko robi głupie, ale urocze rzeczy. Oglądamy wspólnie kilka nagrań reakcji bobasów podczas próbowania cytryny i zaśmiewamy się przy tym do rozpuku. Dowiaduję się o tym, że kilka razy opiekował się dziećmi, żeby sobie trochę dorobić, ale gdyby nie potrzebował pieniędzy robiłby to po prostu dla własnej przyjemności. Opowiada, jak zajmował się bliźniakami z niewyczerpanym limitem na szalone pomysły, przy których jeden nieuważny krok wystawiał go na pociski z balonów wypełnionych wodą, albo linkę w drzwiach przez którą lądował na twarzy, albo tyłku. Słucham, jak całymi nocami potrafił rysować, co tylko głowa przyniosła na myśl i jak znajoma uczyła go tatuować. Loren wydaje się być równie ciekawy mnie, co ja jego. Chętnie wysłuchuje historii o tym, jak byłam mała i bałam się zasnąć, mój brat Aiden udawał żołnierza przejmującego nocną straż nad moim łóżkiem. Chodził po pokoju ze swoją plastikową zabawkową strzelbą i mówił, że żaden potwór mu nie straszny, kiedy chodzi o jego młodszą siostrzyczkę. Śmieje się na całą restaurację, kiedy dzielę się z nim kilkoma żenującymi historiami ze mną i Madison w rolach głównych. Mówię mu też trochę o moich studiach, a on zdaje się naprawdę nie nudzić tłumaczeniem psychicznych mechanizmów.

Na nasz stolik w końcu lądują dwa wielkie talerze z ogromnymi burgerami. Ich zapach od razu uderza w moje nozdrza, a ślinianki idą w ruch. Mój żołądek ponownie się ożywia i wydaje z siebie najgłośniejsze burknięcie, na jakie go stać, przez co Loren znów zaśmiewa się ze mnie, że w ciele tak drobnej kobietki czai się bestia. Jego żołądek jednak szybko wtóruje mojemu, więc bez dalszych ceregieli zabieramy się za pochłanianie nieprzyzwoitej wręcz ilości wołowiny, topionego sera w panierce i bekonu. Z każdym kolejnym ugryzieniem z naszych gardeł wydobywają się tylko wzdychania i jęki pod tytułem "jakie to pyszne". Burgery znikają z naszych talerzy naprawdę szybko, a po ostatnim kęsie oboje z Lorenem rozkładamy się leniwie na czerwonych kanapach z wielkimi, pełnymi, ale co najważniejsze zadowolonymi, brzuchami. 

- Naprawdę dałaś radę - komentuje uśmiechnięty, bo najedzony, Loren i chwyta kubek z zimną coca colą. Kiedy wypija pół jego zawartości śmieje się i dodaje: - Zaimponowałaś mi tym.

 - Jeszcze nie raz mogę cię zaskoczyć - mówię śmiało i choć miał to być jedynie żart, nagle dociera do mnie prawdziwość tych słów. Jeśli nasza znajomość się rozwinie, a może nawet pogłębi to informacja o tym, że widzę duchy, może go nie tylko zaskoczyć, ale też przerazić. 

 - Liczę na to - wyrywa mnie z zamyślenia Loren. - Chciałbym cię poznawać coraz lepiej. 

Czuję jak ciepło uderza do moich policzków, po tych słowach i natychmiast mam ochotę ukryć się chociażby pod stołem. Loren zauważa moje zakłopotanie, bo na jego ustach wykwita łobuzerski uśmiech. Widocznie jest zadowolony z siebie za każdym razem, kiedy uda mu się wprowadzi mnie w zawstydzenie. Tymczasem jego oczy patrzą prosto w moje, w nieznany mi dotąd sposób; intensywnie, niemalże hipnotycznie i tylko to powstrzymuje mnie przed schowaniem się jak tchórz, bo nie chcę tego przerywać. Nikt tak na mnie nie patrzy. Ta chwila jednak pryska, kiedy podchodzi do nas Kelly, żeby wręczyć nam rachunek. Natychmiast zaczynam tęsknić za tym spojrzeniem. Loren płaci za oba zamówienia, pomimo, że upieram się by zapłacić za swoją część, ale on udaje, że nawet tego nie słyszy. Triumfuję jednak, kiedy udaje mi się wcisnąć jeszcze napiwek dla Kelly.

Wychodzimy z restauracji, kiedy podjeżdża czerwony jeep mojej mamy. Zdążyło się już poważnie ściemnić, a oboje z Lorenem mamy niezły kawałek do domów, dlatego po nią zadzwoniłam. Lorenowi na początku czuje się niezręcznie, korzystając z podwózki, ale mama zapewnia go, że to dla niej żaden problem. Moszczę się na tyłach samochodu, ustępując swojego miejsca na przodzie chłopakowi. Jestem tak najedzona, że nie mam sił nawet na rozmowy, ale Loren i moja mama wydają się świetnie dogadywać. Chwilę rozmawiają o tym, gdzie Loren zostawiał swoje cv i jak podoba mu się w Grandview, a potem w radiu leci jakiś kawałek Dua Lipy, który oboje bez skrępowania zaczynają śpiewać. Mówił prawdę, że doskonale zna teksty takich piosenek. Trochę się z nich naśmiewam oraz z ich muzycznego gustu, ale oni śpiewają tylko głośniej, zupełnie tym niezrażeni. Moje protesty ustają w końcu, bo nie umiem dłużej ukrywać, jak bardzo cieszy mnie to, że tych dwoje zdaje się tak dobrze wspólnie bawić. Naprawdę cieszy mnie fakt, że mama lubi Lorena. Z jakiegoś powodu czuję, że ma to dla mnie wielkie znaczenie, że go lubi. 

- Jesteśmy na miejscu - oznajmia mama, parkując na ulicy przed domem Lorena. 

- Bardzo pani dziękuję - mówi chłopak i otwiera sobie drzwi, żeby wysiąść, ale zanim to zrobi zagląda jeszcze przez przedni fotel do mnie. - Cieszę się, że pokazałaś mi tamto miejsce. Teraz wiem, że nie umrę tutaj z głodu na własnym garnuszku. - Śmieje się. 

Nim zdążę cokolwiek odpowiedzieć moja mama wyskakuje jak z procy: 

 - Nie ma mowy, że będziesz jadł tylko te niezdrowe jedzenie - protestuje. - Zapraszamy do nas na kolację w piątek. Mój mąż będzie grał z kolegami w pokera, a my będziemy się objadać w najlepsze. Tata Frei naprawdę dobrze gotuje.

 Loren zerka na mnie ponownie ponad fotelem, trochę niepewny czy ma przyjąć zaproszenie.

- Jasne, przyjdź - mówię i posyłam mu ciepły uśmiech. - To taka mała tradycja w naszym domu. Ucieszę się, jeśli nasze niepokerowe skromne grono się powiększy. 

- Nie przyjmuję odmowy - podkreśla mama, chociaż nie jest to wcale konieczne, bo błysk w oku Lorena, mówi mi, że już i tak się zgadza. 

- Przyjdę. - Odpowiada, tak jak przypuszczałam. 

Żeby się nie wywinął mama upewnia się, że zapiszemy swoje numery na telefonach i dopiero wtedy pozwala Lorenowi opuścić samochód.

Odprowadzam go wzrokiem, aż w końcu jeep mamy rusza wzdłuż ulicy. Kiedy nie ma go tu z nami, mam wrażenie, jakby zrobiło się tu nieznośnie pusto i chwilę muszę walczyć z dziwnym ukłuciem, jakie czuję w sercu. Podnoszę swój wzrok na przednie lusterko, przez które wpatruje się we mnie mama z tajemniczym uśmieszkiem. 

- Co? - pytam głupkowato, po tym jak nasze spojrzenia się krzyżują. 

- Nic. Po prostu Loren to bardzo fajny chłopak, prawda? 

Moja odpowiedź jest zbędna, bo zdradza mnie zbyt szeroki uśmiech. Zamiast tego proszę, by podgłośniła radio, z którego dalej lecą najpopularniejsze popowe hity tego miesiąca. Pierwszy raz w życiu wcale mnie to nie drażni. 

Kiedy wchodzimy już na werandę przed naszym domem mama zagaduje jeszcze: 

- Widziałaś przy nim jakiegoś ducha? Ktoś się pojawił? 

- Nie - oznajmiam zgodnie z prawdą. 

- Może potrzebuje trochę czasu, by się pokazać - zasępia się w zamyśleniu mama. 

- A może nikt go nie nawiedza - wypowiadam swoje przypuszczenia na głos. - Moja moc wymknęła mi się wtedy spod kontroli i tyle. - Kwituję i wzruszam niby obojętnie ramionami, choć szczerze mnie to martwi. 

- Dziś miałaś kolejną wizję? - dopytuje, chwytając za klamkę drzwi naszego domu. 

- Nie. Ani razu go nie dotknęłam. 

Żeby cokolwiek zobaczyć musiałabym mieć fizyczny kontakt z Lorenem. 

 - Nie dotknęłaś kogo? - zza drzwi docieka tata.

Wywracam na niego teatralnie oczami i przeciskam się obok niego by wejść do środka.

- Znowu rozmawiałyście o tym chłopaku tak? - nie odpuszcza. Najwyraźniej nawet mój ojciec również uważa zawstydzanie mnie za arcy zabawne. 

Kiedy mu nie odpowiadam ciągnie swoją szyderczą zabawę dalej i mówi: 

- Dobrze. Jeszcze za wcześnie na dotykanie, dopiero się poznaliście. 

- Jim! - strofuje go mama. - Dobrze, że ty byłeś taki powściągliwy w czułościach, kiedy my się poznaliśmy - docina mu żartobliwie. 

- Trafiony, zatopiony. - Odpuszcza w końcu i porywa mamę w ramiona składając soczysty pocałunek na jej ustach. 

Patrzę na nich przez chwilę. Nie czuję skrępowania tą intymną chwilą między nimi, bo rodzice zawsze i niemal na każdym kroku otwarcie okazywali sobie uczucia. Kiedy widzę ich miłość, tak piękną i czystą, wypełnioną po brzegi szczęściem, szczerze im zazdroszczę. Z zamyślenia wyrywa mnie jednak nieśmiałe piknięcie mojego telefonu. Wyciągam go z kieszeni kurtki, spodziewając się wiadomości od Madison, ale na wyświetlaczu pojawia się Loren. Rodzice opuszczają mnie w przedsionku, a ja wlepiam oczy w świecący ekran i czytam treść sms'a. 

Czuję jak pęka mi brzuch od tej nieprzyzwoitej ilości jedzenia, ale cholera było warto. 

Nie udaje mi się nawet cokolwiek na to odpisać, kiedy pojawia się kolejna wiadomość: 

Zapomniałem ci powiedzieć, że ubrudziłaś się sosem na brodzie. Być może zrobiłem to nawet specjalnie, by wyglądałaś zbyt słodko, żebym odbierał sobie tą przyjemność patrzenia na ciebie. Musisz mi wybaczyć.

Od razu pędzę do łazienki, by spojrzeć na siebie w lustrze. Odnajduję od razu małą plamkę na brodzie i śmieję się z samej siebie. Wyciągam telefon, żeby wystukać palcami na klawiaturze odpowiedź. 

Niewiarygodne, że pozwoliłeś by ludzie mnie taką widzieli.

Kolejna wiadomość od Lorena przychodzi w mgnieniu oka.

Jestem dupkiem, przyznaję się. Dobranoc Freya. Niedługo się zobaczymy.

Również życzę mu dobrej nocy, po czym z głupkowatym uśmiechem, którego za nic nie mogę zedrzeć z ust, kieruję się do swojego pokoju. Staram się przeczytać cokolwiek przed snem, ale moje myśli za nic nie chcą skupić się na tekście, więc w końcu się poddaję i zasypiam. Lekka, spokojna, może nawet szczęśliwa.