środa, 20 listopada 2019

Rozdział 3



Przyjemne, wiosenne słońce wyłania się zza białych puchowych chmur i muska moją skórę swoimi ciepłymi promieniami, kiedy wychodzę z domu na werandę. Biorę głęboki wdech, żeby całą piersią móc rozkoszować się rześkim powietrzem, przepełnionym zapachami dumnie wyciągniętych ku niebu drzew i ich liściastych koron, które kołysze delikatny wiatr, kwiatów z naszego przydomowego ogródka, które stroją się w swoje kolorowe płatki i zapachem zielonych traw. Widok ponownie zbudzonej do życia przyrody rekompensuje mi ciężką noc, którą mam za sobą. Wierciłam się, a wręcz szamotałam na łóżku, jakbym toczyła z nim długą i męczącą walkę. Udawało mi się znaleźć wygodną pozycję tylko na chwilę, wtedy przychodził krótki sen, ale nie przynosił wcale ukojenia, a koszmary. Za każdym razem, kiedy organizm przegrywał walkę ze zmęczeniem, napotykał kolejne przeszkody w okropnych sennych obrazach. Zdążyłam już zapomnieć, co w nich było, ale doskonale pamiętam, jak kilka razy budziłam się zalana potem i z sercem boleśnie obijającym się o żebra, przez strach, który wprawiał je w szybki bieg. Pewnie to lepiej, że nie mogę sięgnąć pamięcią do tego, czego tak się bałam, dlatego też postanawiam nie szukać żadnych odpowiedzi. Miałam koszmary, które na szczęście ustały wraz z nadejściem tego słonecznego dnia. Obiecuję sobie, że ten dzień będzie lepszy od poprzedniego, w którym snułam się, jak jakiś paskudny cień.

Ściągam włosy gumką w długi ciemny koński ogon i pędzę do samochodu mamy. Czerwony Jeep Liberty to jej wiekowy i nierozłączny przyjaciel. Nieustraszony w terenie, kiedy obdrapywały go gałęzie drzew, czy krzaków i równie niezawodny, kiedy trzeba przejechać miasto. Mimo wielu zadrapań, jego lakier nadal mieni się dumnie swą czerwienią. Kiedy do niego wsiadam, mama przekręca kluczyk, a Jeep wydaje z siebie zadowolony warkot. Tym razem posłuży jako transport dla kilku pudeł z rzeczami do antykwariatu. Bardzo często jeździmy na różne targi, czy wyprzedaże, gdzie wynajdujemy cenne skarby dla naszych sklepowych wystaw. Zdarza się też tak, jak dzisiaj, że zabieramy różne przedmioty z domów ich właścicieli, którzy już ich nie potrzebują, albo chcą zmienić wystrój domu. Sklep mamy jest dobrze znany, Grandview jest bowiem małym miasteczkiem, dlatego, kiedy przychodzi czas rozstania z jakimiś wiekowymi meblami, czy ozdobami, ludzie wiedzą, kto chętnie je przygarnie.

- Jak się dziś czujesz, Freyo? - pyta mama, kiedy wyjeżdżamy spod naszego domu.

- Zdecydowanie lepiej niż wczoraj, chociaż kiepsko spałam. - przyznaję i uśmiecham się do niej uspokajająco. Mama zawsze dużo się o mnie martwiła, najczęściej zupełnie bez przyczyny, dlatego chcę ją zapewnić, że wszystko jest już dobrze. Właściwie tata i mój brat byli podobnie czujni, kiedy chociażby trochę rzedła mi mina, albo nie dawałam znać, co u mnie. Czasami drażniła mnie ta ich nadopiekuńczość, miałam wrażenie, że są przewrażliwieni, ale czy ja nie reaguję podobnie, gdy chodzi o nich? Kiedy zrozumiałam, że wszyscy martwimy się o ukochane osoby, przestałam się gniewać i zaczęłam ich uspokajać.

- Co to znaczy, że kiepsko spałaś? - dopytuje dalej, czego zresztą się spodziewałam. Mama zawsze jest bardzo dociekliwa, musi wiedzieć, czy powinna się o mnie bać, czy odpuścić.

- Nic takiego - odpowiadam, wzruszając ramionami. - Długo nie mogłam zasnąć, a później często się budziłam, albo wierciłam na łóżku. Chyba powinniśmy zacząć oglądać przed zaśnięciem coś innego niż horrory.

Wykręcam się filmem, żeby nie musieć mówić jej o koszmarach, których i tak nie pamiętam, a które na pewno wzbudziłyby jej matczyny alarm. Wiem, że gdybym postąpiła inaczej, zalałaby mnie serią kolejnych pytań, jak za każdym razem, kiedy śni mi się coś innego niż kwiatki i słoneczko. Nie jest to wcale ciężkie do zrozumienia. W końcu dwoje jej dzieci od małego widuje różne i często przerażające duchy, a sny wiele razy przekształcają się w straszne wizje. Jednak tym razem, skoro niczego nie mogę sobie przypomnieć, z pewnością nie miałam żadnej wizji, więc nie ma sensu, by wypytywała mnie dalej.

- Następnym razem spróbujemy obejrzeć jakąś komedię. - Odpowiada i posyła mi ciepły uśmiech.

Chwilę później wjeżdżamy na podjazd przed całkiem sporych rozmiarów domem w waniliowym kolorze. Nad dużymi drewnianymi drzwiami wisi potężny balkon, na który prowadzą szklane drzwi z pokoju na piętrze. Pozostałe okna są mniejsze i wklęsłe, a na zewnętrznych parapetach stoją podłużne donice z lejącymi się ku dołowi czerwonymi kwiatami i zielonymi drobnymi listkami. Przed domem stoi drewniana ławeczka, stolik i bujany fotel. Muszę przyznać, że jest tu naprawdę urokliwie i przyjemnie.

Nagle wielkie, ciemne drewniane drzwi otwierają się na oścież i naszym oczom ukazuje się kobieta, mniej więcej w wieku mojej mamy. Ubrana jest w lekką białą sukienkę w żółte słoneczniki, a jej blond włosy układają się aureolą loków wokół nieco pulchnej i zarumienionej twarzy. Uśmiecha się do nas szeroko i macha na powitanie. Kobieta nie raz przychodziła do naszego sklepu, zawsze była miła i wesoła. Rozpoznaję ją od razu, ale jednocześnie dziwię się jej obecności tutaj, bo państwo Rigginsowie mieszkają pięć domów dalej stąd. Czyżby się przeprowadzili i chcieli się pozbyć rzeczy poprzednich właścicieli? Cóż to całkiem możliwe. Razem z mamą wychodzimy z samochodu i ruszamy w stronę kobiety.

- Witajcie - wita nas rozpromieniona pani Riggins - Zapraszam do środka. Spakowaliśmy już sporo rzeczy do pudeł, ale możecie jeszcze przejść się po domu i zobaczyć, czy coś wpadnie wam w oczy. Bierzcie, co chcecie, bo tu i tak większość rzeczy będzie trzeba wymienić na nowe.

Zachęcone wchodzimy do środka. Chcemy zdjąć buty, ale pani Riggins nalega, by tego nie robić i narzeka na okropnie brudną podłogę. Stajemy w przedsionku domu i zaczynamy się nieco rozglądać. W środku króluje biel i drewno. Naprzeciwko nas piętrzą się długie kamienne schody na piętro, a po prawej strony znajduje się otwarty salon. Wymijamy kartonowe pudła stojące w przedsionku i prowadzone przez panią Riggins zaglądamy do salonu. Na jednej ze ścian jest duży kominek zabudowany kamieniem, na podłodze pod drewnianym stolikiem do kawy rozłożony jest długi brązowy dywan. Wygląda na miękki. Za szarą kanapą, na której leżą białe poduszki z przepięknymi wyhaftowanymi kwiatami, stoi wielki drewniany regał na zdobionych nóżkach, a podobne jakby liściaste kształty wyeksponowane są również po jego bokach. Kiedy się do niego zbliżam, dostrzegam grube warstwy kurzu na półkach, ale też czyste ślady po stojących tam wcześniej przedmiotach. Domyślam się, że wszystko już trafiło stąd do pudeł. Zerknęłam na mamę, która trzyma w dłoniach jakieś figurki z brązu. Czyli coś jeszcze przykuło jej uwagę, dobrze. Ja jednak nie mam czego szukać na pustym meblu, dlatego dołączam do nich.

- Wygląda na to, że nieźle się obłowimy mamo - wtrącam się w ich rozmowę, obejmując gestem ręki stojące w korytarzu pudła i uśmiecham się od ucha do ucha. - Na pewno chce to pani wszystko oddać?

- To dom moich rodziców - zaczyna tłumaczyć pani Riggins, przebiegając wzrokiem od mamy do mnie. - Kiedyś sporo podróżowali i zbierali pamiątki z różnych miejsc. Obrazy, figurki, wszelkiego rodzaju naczynia, meble, biżuterie. Różne różności. Wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. W tym domu nie było jednego wyraźnego stylu. Renesans, barok, antyk i wszystkie inne możliwe epoki, mieszały się tu ze sobą, ale rodzice tak właśnie lubili.

- Skoro to takie pamiątki, dlaczego nie chce pani ich zatrzymać? - dopytuję zaciekawiona.

- Teraz moi rodzice już nie żyją - wyznaje, a przez jej dotychczas rozweseloną pulchną twarz przemyka cień smutku. Trwa to tylko chwilę, bo kobieta niemal natychmiast zastępuje ten grymas szerokim uśmiechem. - Teraz te rzeczy przydadzą się komuś innemu. Poza tym zamieszka tu mój siostrzeniec. Młody chłopak, nie pasuje do niego otaczanie się takimi starymi przedmiotami.

Po jej słowach czuję, jak coś ściska mój żołądek. Robi mi się gorąco, kiedy łączę ze sobą fakty. Chyba nawet pobladłam z wrażenia, bo mama od razu kieruje swój wzrok na mnie i ma przerażoną minę, jakby obawiała się, że zaraz runę na podłogę.

- Wszystko w porządku skarbie? - pyta zaniepokojona mama.

- Dziecko wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha! - dodaje pani Riggins.

Nie odpowiadam im, bo wszystkie moje zmysły podpowiadają mi, że znalazłam Lorena, choć jeszcze nawet nie zaczęłam go szukać. Nie czuję się gotowa na kolejne spotkanie z nim ani tym bardziej z duchem jego dziadka, który pokazał mi ten przerażający fragment z życia jego wnuka.

- Chyba rzeczywiście nie czuję się najlepiej. Jest tu strasznie duszno - tłumaczę w końcu swoje dziwaczne zachowanie. - Wyjdę już ponosić trochę kartonów, świeże powietrze lepiej mi zrobi.

Zaczynam tracić powietrze, dlatego postanawiam zostawić mamę z panią Riggins i wymknąć się na dwór. Odwracam się więc od nich plecami, by się oddalić i nagle jakby cały wszechświat zbuntował się przeciwko mnie, bo robię dosłownie jeden krok i w kogoś uderzam. Odbijam się od twardej klatki piersiowej, chwieję się chwile na nogach, tracąc równowagę, a kiedy już mi się wydaje, że wyląduję tyłkiem na podłodze, ktoś mnie w ostatniej chwili łapie za rękę. Patrzę na męską dłoń, która mnie w ostatniej chwili uratowała przez upadnięciem. Boję się spojrzeć wyżej, bo wiem, kogo zobaczę, ale nie mam innego wyjścia, więc w końcu zbieram się na odwagę i podnoszę wzrok znad naszych złączonych rąk.

- To chyba nie jest najlepszy pomysł, żebyś sama dźwigała teraz te wszystkie ciężary. - Mówi Loren. Ma dziwny wyraz twarzy, kiedy na mnie patrzy, jakby upewniał się, że nie ma przewidzeń i że ja to ja. Jego brązowe oczy dosłownie badają każdy centymetr mojej twarzy, a ja zapominam przez chwilę o oddychaniu. Jaka była szansa, że tak szybko spotkamy się ponownie?

Nagle uświadamiam sobie, że ciągle trzymamy się za ręce, a przecież już nie upadam, doskonale trzymam się na własnych nogach. Na początku ten fakt mnie zawstydza, dlatego szybko wyrywam swoje dłonie z jego uścisku, ale potem dociera do mnie, że dotykałam go i nic. Zupełnie nic się nie stało. Nie miałam żadnej wizji.

- Przepraszam, że tak na ciebie wpadłam - zaczynam się gorączkowo tłumaczyć. - Nie słyszałam, że ktoś do nas idzie. Chciałam na chwilę wyjść, nie spojrzałam przed siebie. Przepraszam.

Kiedy decyduję się znowu na niego spojrzeć, widzę jego podniesione w rozbawionym uśmiechu usta i przez to robi mi się gorąco w środku, dziwne nieznane mi dotąd uczucie. Mam ochotę złapać mamę za rękę, a potem wyciągnąć ją jak najszybciej z tego domu.

- Nie szkodzi - odpowiada dalej wyraźnie zadowolony z mojego zawstydzenia Loren. - Nie gniewam się, więc możesz przestać się denerwować. Czy mam się martwić tym, że już drugi raz w moim towarzystwie wyglądasz, tak jakbyś miała zaraz zejść z tego świata?

- Loren, doskonale, że się zjawiłeś - świergocze za mną pani Riggins, jakby zupełnie nic w naszym zachowaniu nie wzbudziło jej zdziwienia. - Przyda nam się ktoś do noszenia tych wszystkich rzeczy, skoro Freya nie czuje się na siłach. Ja w tym czasie pokażę pani Gordon kolekcję obrazów dziadka, nie mam pojęcia, czy któreś się nadadzą.

Moja mama zerka na mnie i Lorena wyraźnie zaciekawiona jego osobą, jej uwadze z pewnością nie umknęło nic z mojego żenującego zachowania w jego obecności. Ona doskonale wie jakim przeżyciem jest dla mnie to spotkanie w przeciwieństwie do niczego nieświadomej, pani Riggins. Widzę, że rozgląda się chwilę, zapewne szukając w pobliżu jakiegoś ducha, ale niczego nie zauważa, ja też nic nie widzę.

- Przedstawię się - odzywa się w końcu, wyciągając dłoń w stronę chłopaka. - Melinda Gordon, mama Freyi i właścicielka sklepu z antykami.

- Loren Fate, bardzo mi miło panią poznać - odpowiada, ściskając dłoń mojej mamy.

- Freyo, kochanie, skoro źle się czujesz rzeczywiście powinnaś wyjść z Lorenem się przewietrzyć. Niech załaduje kartony do bagażnika - mówi i podaje mi kluczyki swojego czerwonego Jeepa. Przyjmuję je niepewnie, bo nadal jestem lekko oszołomiona, ale kiedy spoglądam na Lorena i widzę jego śnieżnobiały uśmiech, dociera do mnie, że naprawdę chciałabym skorzystać z okazji i być przy nim sam na sam. Oczywiście ze względu na to, że prawdopodobnie jest nawiedzany przed ducha, nic innego.

- Dobrze, w takim razie chodźmy. - Oznajmiam chłopakowi, po czym opuszczamy jego ciotkę i moją mamę.

Loren zatrzymuje się na chwilę w korytarzu, by podnieść jedno z kartonowych pudeł. Jeśli rzeczywiście są takie ciężkie, jak mówili, to on zupełnie po sobie tego nie pokazuje. Dla niego są chyba lekkie jak piórko, być może to przez to, że ma tak silne umięśnione ramiona. Tak, gapię się na niego, jak na wczorajsze ciasto, co zupełnie nie jest na miejscu, dlatego odwracam się jak najszybciej i prowadzę go do samochodu mamy.

- Dobrze się zdarzyło, że przyjechałaś, mogę ci podziękować za wczorajszą pomoc z prezentem dla Audrey. Była zachwycona - mówi Loren, odkładając pudło do bagażnika. - Poważnie, melodia z tej pozytywki grała od wieczora do dzisiejszego ranka, pewnie Audrey nakręca ją dalej, ale się ulotniłem.

- Cieszę się, że jej się podoba - odpowiadam, a na mojej twarzy wyrasta najszerszy z możliwych uśmiechów. Jestem zadowolona, że udało mi się trafić z prezentem, że mogłam pomóc i ucieszyć tę dziewczynkę.

- Nie spodziewałem się, że spotkamy się ponownie, przynajmniej nie tak szybko. Ciotka mówiła, że chce pozbyć się tych gratów, ale nie miałem pojęcia, że to ty i twoja mama po nie przyjedziecie.

- To nie są graty, nie mów tak. Twoi dziadkowie zebrali imponującą kolekcję - mówię, zaglądając do środka kartonu, podziwiając pamiątki po podróżach. Pod opuszkiem palca czuje delikatną i chłodną porcelanę, która zmroziła kolory, kwiaty, ludzi i historię z najróżniejszych zakątków świata, by się w nie wystroić.

- Nie chciałem cię urazić, wybacz. Oczywiście są to cenne pamiątki - reflektuje się szybko Loren.

Kiedy podnoszę na niego wzrok, widzę po jego minie, że jest nieco zmieszanych. Przez ten wyraz twarzy wygląda zabawnie - czujnie obserwujące mnie oczy, płynące morzem gorzkiej czekolady, wykrzywione lekko pełne usta i brwi ściągnięte w dół, trochę jakby smutne. Jest wyższy ode mnie o całą głowę, ma mocne oraz dobrze zbudowane ciało, przy nim czuję się, jak ktoś bardzo mały i kruchy. Jestem pewna, że gdyby mnie objął, schowałby mnie przed całym światem. Nikt by mnie nie widział za tym potężnym ciałem. Chwila. O czym ja właściwie myślę?

- Nie uraziłeś, w żadnym wypadku - mówię, kiedy udaje mi się przywołać zbyt rozbrykane myśli do porządku. - Nie każdy fascynuje się antykami, pewnie też bym się nimi nie interesowała, gdyby nie moja mama. Pomyślałam o twoich dziadkach. Dla nich to nie były graty, a przedmioty przywołujące wspomnienia ze wspólnych podróży.

Loren kiwa głową bez słowa, otrzepuje ręce z kurzu, a potem się uśmiecha. Nie patrzy na mnie, a na jakiś bliżej nieokreślony punkt w bagażniku wiernego czerwonego Jeepa mojej mamy. Wyraźnie na chwilę ucieka gdzieś daleko swoimi myślami, a ten uśmiech nie ma w sobie nic z radości, raczej wypływa z niego jakaś melancholijność.

- Pewnie tak. - zgadza się ze mną w końcu, ale nadal na mnie nie patrzy. - Być może wiedziałbym coś o tym, gdybym spędzał z nimi, więcej czasu.

Smutek w jego głosie jest tak wyraźny, że echem odbija się jeszcze przez chwilę gdzieś na dnie mojego serca. Chciałabym go zapytać, dlaczego nie był przy nich, ale nagle ten jakże ciekawy dotąd punkt w bagażniku przestaje go interesować i jego wzrok pada z powrotem na mnie. Wtedy następuje przełom - jego uśmiech napełnia się wesołością, a ja chciałabym móc utonąć w dołeczkach jego policzków.

- Może gdybym mógł ich widywać, teraz sypałbym jakimiś anegdotkami o antykach, jak z rękawa i byłoby mi łatwiej cię oczarować - mówi, nagle powraca mu chęć na żarty, a ja robię się zapewne czerwona od stóp aż po głowę.

- Sklep to nie całe moje życie, nie wiem, czy poleciałabym na taki podryw - mówię i unoszę swój podbródek ku górze, postanawiając nie pokazywać mu więcej swojego onieśmielenia.

- Być może. Widzę, że wróciły ci kolory na twarz, już nie jesteś blada jak trup. Chyba nie najgorzej sobie radzę bez ciekawostek o antykach - szczerzy się do mnie wyraźnie rozbawiony moim zakłopotaniem, a potem wymija mnie, triumfując i idzie po kolejne pudło.

Opieram się o samochód i obserwuję, jak się oddala. Zastanawiam się, jak wiele smutku w sobie nosi, ile przykrych wspomnień wypełnia jego głowę, ile cierpienia zniósł w swoim życiu. Nagle moja wyobraźnia zastępuje dorosłą sylwetkę Lorena, obrazem tego małego skrzywdzonego chłopca z wizji. Mam ochotę podbiec do niego, chwycić go za rękę i powiedzieć, że już nic mu nie grozi, że tamten koszmar przeminął i od teraz będzie śnił jedynie dobre sny. Loren budzi we mnie chęć opieki, chronienia go przed złem tego świata. Być może to wszystko przez ten fragment z jego przeszłości, którego mu wykradłam, ale jeśli pokazał mi to jego zmarły dziadek, czy właśnie nie to mam zrobić? Zatroszczyć się o Lorena, by demony z przeszłości więcej go nie dopadły? Pewnie wszystko będzie jasne, gdy już mi się pokaże. Rozglądam się wokół siebie, oczekując, że zaraz zmaterializuje się przede mną duch, ale nic się nie dzieje. Wzdycham ciężko, przeczuwając, że nie będzie to wcale prosta sprawa.

Loren przynosi kolejne kartonowe pudła. Bagażnik jest przepełniony, co z pewnością ucieszy mamę. Chwile później znowu znajdujemy się oboje w przedsionku domu. Dociera do mnie, że on będzie tu mieszkał i dziwne rzeczy zaczynają się we mnie dziać. Czuję jakieś dziwne podekscytowanie na samą myśl. Jest to dla mnie coś nowego i niezrozumiałego. Zastanawiam się jak to możliwe, że obecność tego chłopaka, tak mocno na mnie działa. Jego spojrzenie czuję w kościach. Przyjemne mrowienie, jakby przepływał przeze mnie prąd i budził we mnie do życia rzeczy, których nigdy nie czułam. Milcząc i przeżywając dziwną nawałnicę myśli i emocji w środku, podążam za Lorenem po schodach na piętro. Kiedy jesteśmy już na korytarzu piętra, Loren otwiera przede mną drzwi pierwszego pokoju po prawej stronie. Na środku znajduje się wielkie królewskie łóżko, jego przód i wezgłowie są pikowane i pięknie zdobione przez drewniane ramy, pomalowane na złoty kolor. Wyrzeźbione zostały na nich kombinacje kwiatów i liści. Na wezgłowiu, po bokach w majestatycznych pozach uwiecznione są kobiety z ogonami ryb. Syreny trzymają węzły kwiatów, które ciągną się ze środka wezgłowia i opadają luźno nad głowami śpiących. Poduszki w karmelowym kolorze i kołdra, wyglądają na bardzo wygodne. Loren w mgnieniu oka rzuca się na sam jego środek i rozkład wygodnie z błogim uśmiechem na twarzy, zamyka nawet swoje oczy. Oglądanie go takiego spokojnego, chyba nawet zadowolonego, nagle mnie rozczula, bo przypominam sobie, że ten chłopak przechodził wcześniej przez piekło. Oczami wyobraźni znowu widzę jego ojca, pijanego i pełnego jadu, ale też młodszego Lorena, który w oczach nie miał niczego poza bólem i strachem. Zaczynam szukać na jego twarzy jakichkolwiek oznaka, że nadal dzieje mu się krzywda, ale na szczęście nie znajduję żadnych siniaków, ani jednego zadrapania, rozcięcia na ustach. Nic. Gdybym nie miałam tamtej wizji, pewnie nawet nigdy nie przyszłoby mi na myśl, że ktoś mógł tak go krzywdzić. Loren wygląda i zachowuje się całkowicie normalnie, ale to mogą być jedynie pozory, skoro jego dziadek chciał, żebym zobaczyła tamtą scenę. Być może widzę tylko maskę, to co Loren chce mi pokazać i innym. Możliwe, że tam w środku tkwi złamane na milion kawałków serce, a ja muszę je poskładać.

Wygląda na to, że Loren nie ma ochoty otwierać oczu, ani ze mną rozmawiać. Ciągle leży w tym samym miejscu na łóżku i chyba stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli sama będę przeglądać rzeczy jego dziadków. Moją uwagę przyciąga sekretarzyk z drewna orzechowego, zapewne z lat sześćdziesiątych. Na dole są trzy wysuwane szuflady, a u góry wepchnięty w zamek kluczyk. Przekręcam go i rozkładam górną część, tak że teraz mam przed sobą wysunięty niewielki blacik, a w środku znajduję kolejne szufladki, ale znacznie mniejsze. Zaglądam do ich wnętrza i znajduję stary aparat, perłowe kolczyki i naszyjnik, zegarek i okulary prawdopodobnie do czytania, pustą paczkę papierosów i jakąś fotografię. Zdjęcie jest czarno-białe i przedstawia młodą dziewczynę. Jej szczupłą twarz z idealnie prostym małym noskiem i dużymi oczami, okala burza ciemnych loków. Usta ma szeroko otwarte, radosne. Wygląda, jakby ją coś bardzo rozbawiło, kiedy było robione zdjęcie. Jest bardzo ładna. Nagle czuję, że za moimi plecami staje Loren. Wyrywa mi z ręki zdjęcie i gdzieś je sobie chowa.

- Spodobało ci się już coś? - pyta nieco oschle, jakbym go czymś nagle rozzłościła. Nie ruszył się z miejsca i ciągle stoi tuż za mną. Czuję na sobie bardzo wyraźnie jego wzrok, jakby raził mnie piorunami.

- Właściwie to tak - odwracam się do niego. Jestem przygotowana na to, że zobaczę w jego oczach albo na twarzy złość, bo ton jego głosu sugeruje, że zrobiłam coś niewłaściwego. Ku mojemu zaskoczeniu wyraz jego twarzy ukazuje smutek, zupełnie jakbym go czymś zraniła. - Czy coś się stało? Chodzi o zdjęcie, które znalazłam?

Milczy. Nie parzy na mnie tylko na jakiś punkt ponad moim ramieniem. Przez ten czas czuję, że go tu ze mną tak naprawdę nie ma, że wymknął się na chwile do świata, do którego nikt poza nim nie ma dostępu. I właśnie wtedy go rozpoznaję, to ten zraniony Loren, którego widziałam wcześniej. Nie wiem, czy to przez narastające we mnie współczucie, ale serce zaczyna walić mi jak młotem.

- To moja mama - odzywa się wreszcie. - Była wtedy trochę młodsza ode mnie.

- Jest bardzo piękna - przyznaję. Chcę go zapytać, dlaczego myśl o niej sprawia mu tak wyraźny ból, ale wiem, że to nie miejsce i czas. Na początku muszę zapracować na jego zaufanie. Chcę, żeby sam mi kiedyś o niej opowiedział oraz o tym, jaki smutek ze sobą nosi. - Postanowiłam, że wezmę aparat. Moja mama się na nich zna. Może się jej spodoba.

- Aparat - powtarza za mną, a na jego twarzy znowu wyrasta uśmiech. Wydaje mi się, że jest mi wdzięczny za tą sprytną zmianę tematu. W końcu odsuwa się ode mnie odrobinę i daje mi nieco więcej wolnej przestrzeni, a ja z niezrozumiałych sobie powodów czuję z tego powodu zawód. Podobało mi się ciepło bijące od jego ciała, kiedy był tak blisko. Chyba zaczyna mi już zupełnie odbijać.

- Chodź za mną, chcę ci coś pokazać - mówi, po czym wychodzi na korytarz.

Otrząsam się z resztek wszystkich tych dziwnych myśli, które zaczęły zmierzać w jakimś niebezpiecznym kierunku i znowu daje mu się poprowadzić. Tym razem wchodzimy do pokoju za drugimi drzwiami. To tutaj znajdują się szklane drzwi wychodzące na balkon. Są tu piękne meble, fotel we francuskim stylu z drewna rzeźbionego, z szerokim oparciem, miękkim siedziskiem i szerokimi podłokietnikami. Jego kolor jest ciekawy, nieoczywisty. Coś pomiędzy chłodną nasyconą zielenią a turkusowym odcieniem niebieskiego. Oparcie jest pikowane, wygląda bardzo elegancko. Obok stoi kanapa do kompletu i kolejny fotel. Jest też stolik na pięknych rzeźbionych nóżkach, przypominających łapy jakiegoś dzikiego kota. Nad nimi wisi obraz "Nokturn Paryski" w drewnianej ramie, przedstawiający widok nocny miasta jesienno-zimową porą. Podoba mi się. Pomimo nocy na ulicy jest wiele osób, które na otwartych straganach kupują towary. Świecą się uliczne lampy, lampy na parterze kondygnacji budynku i u jego wejścia oraz jedno okno na drugim piętrze. Rozświetlone są także stragany. Obraz budzi we mnie jednocześnie niepokój i fascynację, wydaje się mroczny, ale urzekają mnie światła skumulowane w samym środku obrazu. Światłość wygrywa na nim z ciemnością. Takie są właśnie moje odczucia.

- Wezmę też obraz, w porządku?

- Śmiało.

Za pozwoleniem ściągam obraz ze ściany i odwracam się z powrotem w stronę Lorena, żeby zobaczyć, co takiego chciał mi pokazać. Obserwuję jak ściąga wielką białą narzutę, z jakiegoś bliżej nieokreślonego kształtu i nagle moim oczom ukazuje się biały fortepian.

- Nie mam pojęcia czy sprzedajecie też instrumenty, ale pomyślałem, że może ci się spodobać - mówi, a następnie sunie palcami po wszystkich klawiszach.

Podchodzę bliżej, by móc się przyjrzeć. Ja podziwiam pianino, a Loren wyraźnie przygląda się mojej reakcji, dostrzegam to kątem oka, mojej uwadze nie umyka nawet rozbawienie tańczące małymi figlarnymi iskierkami w jego oczach. Z pewnością wyglądam zabawnie, kiedy szczęka zwisa mi do dołu z zachwytu. Cudowne wykonanie fortepianu w stylu Rococo, znowu znajdujemy się we Francji, białe matowe z platynowymi zdobieniami mieniącymi się na złoto. Jestem nim dosłownie oczarowana i jeśli brzmi równie pięknie, jak wygląda, z miejsca zapisuję się na lekcję gry.

- Należało do babci, dziadek niewiele grał, ale ona była w tym mistrzynią - opowiada, kiedy ja zbieram swoją szczękę z podłogi. - Po jej śmierci nikt przy nim nie siadał, ale dziadek dbał, by było w idealnym stanie. Być może przydałoby mu się jedynie nastrojenie.

Uśmiecham się, wyobrażając sobie małego Lorena, którego babcia sadza sobie na kolanach i przygrywa mu wesołe melodie, albo spokojne i kojące kołysanki. Wyobrażam sobie, że były takie dni, w których był bezpieczny i szczęśliwy.

- A ty umiesz grać? - pytam zaciekawiona i dotykam niezgrabnie klawiszy, które niespodziewanie lekko opadają pod moimi palcami.

- Niestety nie, więc nie zagram ci jak na filmach, po czym najpewniej zasnęłabyś z tą melodią w myślach i obudziła się zakochana we mnie - mówi i uśmiecha się zawadiacko. - Jestem rozczarowujący?

- Odkąd pamiętam, w moim domu ogląda się przede wszystkim filmy grozy, więc nie mam porównania, by stwierdzić, jak wiele tracę - odpowiadam.

- W takim razie musiałby nawiedzać mnie jakiś duch, żeby ci zaimponować? - ciągnie naszą wymianę zdań, nie zdając sobie sprawy z tego, jak jego żart bliski jest rzeczywistości.

- Coś w tym stylu. - Ucinam i śmieję się, by zamaskować swoje zakłopotanie. Gdyby tylko wiedział, to co ja, nie byłby tak chętny do żartowania, a co dopiero do przebywania w moim towarzystwie. Wszyscy, którzy dowiadywali się o moim darze, na początku wysyłali mnie do piekła i uciekali jak najdalej. Oczywiście większość z nich udało mi się w końcu przekonać do tego, że nie jestem kłamczuchą, albo chorą psychicznie, ale po rozwiązaniu sprawy z duchem po prostu znowu mnie unikali. On też ucieknie, kiedy pozna prawdę. Ten czas zbliża się nieubłaganie, a ja czuję po raz pierwszy strach. Paraliżujące wręcz uczucie, że wszystko zniszczę, a nie chcę, bo zaczynam lubić Lorena i chciałabym, żeby on polubił mnie. Jakże to wszystko smutne. Weszłam na pokład statku, który płynie w stronę skał, by się o nie roztrzaskać, a my wkrótce będziemy rozbitkami. I obawiam się, że nie dam rady nigdy dopłynąć do lądu, a niewzruszone zimne morze mnie pogrzebie.

 - Zatrzymaj fortepian. Warto zachować choć jedną pamiątkę, po tych których się kochało, a których już przy nas nie ma - odzywam się po chwili ciszy, która między nami zawisła. -Warto pamiętać, że w naszym życiu działy się rzeczy piękne, takie jak granie twojej babci. Kto wie, może któregoś dnia będziesz chciał nawet sam się czegoś nauczyć.

Loren uśmiecha się do mnie po tych słowach w jakiś nieznany mi tajemniczy sposób. Od tego uśmiechu czuję ciepło rozchodzące się w moim wnętrzu. Chciałabym zapamiętać to uczucie.

- Freya! - słyszę krzyk mamy dobiegający z dołu. - Wracajmy już!

Chłopak zabiera wybrany przeze mnie aparat i obraz, po czym wychodzi z pokoju, zostawiając mnie samą, nieco oszołomioną. I właśnie wtedy, gdy stoję tutaj bez Lorena, dociera do mnie, że nie jestem zupełnie sama. Wyraźnie czuję na sobie czyjeś spojrzenie oraz napływającą od kogoś falę uczuć. Smutek, niepokój zalewają mnie nagle, jak kubeł zimnej wody. Intuicyjnie odwracam się, spodziewając się, że kogoś zobaczę tuż za moimi plecami, ale nikogo nie widzę. Wiem, że tu jest, ale nie chce mi się pokazać. Najwidoczniej jeszcze nie czas. Może duch jest zbyt słaby, by się przede mną ukazać, ale teraz wiem na pewno, że ktoś rzeczywiście nawiedza Lorena, a ja chcąc nie chcąc tkwię w tym po uszy.

Dołączam do mamy, która stoi w przedsionku razem z panią Riggins i jej siostrzeńcem. Już na schodach udało mi się usłyszeć, że planują, by Loren pojechał z nami, by pomóc przy rozładowywaniu pudeł z bagażnika. Oczywiście chłopak godzi się na to bez zająknięcia.

- I tak miałem jechać do miasta, rozejrzeć się za jakąś pracą. Chętnie pomogę - mówi, a jego spojrzenie z mojej mamy wędruje na mnie, a na jego ustach od razu wykwita kolejny powalający uśmiech. Jeśli nie przestanie tego robić, będę miała jeszcze większe kłopoty.

- A więc postanowione. - Decyduje mama, która zresztą jest wyraźnie z siebie zadowolona. Wymienia jeszcze jakieś uprzejmości z panią Riggins, ja również nie pomijam podziękowań, po czym razem z Lorenem zostawiamy ją w domu i pakujemy się do czerwonego Jeepa.

Rozładowywanie bagażnika, kiedy jesteśmy już na miejscu, idzie Lorenowi bardzo sprawnie. Uparł się, by zrobić to samemu, więc mama po prostu prowadza go za sobą i wskazuje mu miejsca, w których może położyć kartony na zapleczu. Ja tymczasem zajmuję się przecieraniem kurzu, który zalega na wystawach, by było czysto, kiedy zaczną pojawiać się klienci. Jednocześnie nasłuchuję jakichś strzępków ich rozmów. Nie bardzo udaje mi się cokolwiek z nich zrozumieć, jednak z ulgą, po ilości wymienianych śmiechów, stwierdzam, że mama nie przeprowadza żadnego przesłuchania, a jedynie prowadzi z Lorenem najzwyklejszą rozmowę. Niespodziewanie moje nieudolne podsłuchiwanie przerywa pukanie w jedną z szyb sklepu. Mój wzrok od razu wędruje w miejsce, skąd dobiega dźwięk. Widzę Maddie, która macha do mnie energicznie ręką a jej uśmiech jest tak szeroki, że od samego patrzenia bolą mnie policzki, ten widok jest tak zabawny, że zaśmiewam się w głos. Fale bujnych złotych loków opadają jej na ramiona. Jest naprawdę piękną dziewczyną, zawsze zazdrościłam jej urody. Ładne pełne usta muśnięte delikatną różową szminką. Długie czarne rzęsy. Śliczny prosty nosek na środku twarzy. Idealne kości policzkowe, które nawet bez podkreślenia bronzerem, zawsze świetnie się prezentują. Do tego jest szczupła, ale nie brakuje jej niczego w miejscach, gdzie jest to potrzebne. Pokazuję jej, by szybko weszła do środka, co zresztą od razu robi i dopada mnie, a potem dusi przez chwilę w niedźwiedzim uścisku.

- Mamy to Freya! - piszczy mi do ucha rozanielona. - Malowałam całą noc, ale w końcu spod tych dłoni wyszło coś naprawdę pięknego.

Uwalnia mnie w końcu ze swoich objęć i z podobnym do wcześniejszego uśmiechem patrzy na swoje dłonie, które wystawia między nami. Jest jak zaczarowana, oderwana od naszego świata i bujająca w swoich obłokach, do których nikt poza nią nie ma dostępu. Bawi mnie patrzenie na nią w tym stanie i cieszy jednocześnie, bo wiem, że kryje się za  tym jakieś wspaniałe dzieło. Które zresztą przyniosła ze sobą w wielkiej czarnej teczce, takie, z jakimi chodzą wszyscy uczniowie szkoły artystycznej, by ich prace się nie zniszczyły.

- Czy ja dobrze słyszę? - dociera do nas głos mojej mamy, która wyłania się z zaplecza. Cała promienieje na widok Madison, jest dla niej jak druga córka. - Ah, słyszałam doskonale. Dobrze cię widzieć, Maddie.

Obie ściskają się przez chwilę, po czym Madison dumnym krokiem rusza po wielką czarną teczkę, która stoi przy sklepowych drzwiach.

- Idealnie się składa, że zastałam was obie - piszczy podekscytowana. -  Gotowe zobaczyć moje najnowsze dzieło na tę przeklętą wystawę, która spędza mi sen z powiek, ale jest cholernie wielką szansą? Ach, o co pytam, oczywiście nie możecie już się doczekać, a więc nie przedłużając...

Moja przyjaciółka grzebie się chwilę z teczką, ale po chwili staje przed nami wyprostowana, trzymając swój najnowszy obraz w dłoniach. Przez chwilę patrzę się na coś, co wydaje się wielką plamą złota, pomarańczu, żółtego i oślepiającej wręcz bieli, aż w końcu moje oczy odnajdują w tych wszystkich kolorach wyłaniającą się nagą kobiecą sylwetkę. Wygląda to tak, jakby kobieta wychodziła z jakiegoś niezwykle pięknego światła, a może słońca. Zupełnie jakby były jednością, ale ona oddziela się od niej i wychodzi poza światło. Jej stopa dotyka, tego, co znajduje się poza złotem i bielą, czyli szarego skrawka prawdopodobnie należącego, do innego świata, tego co jest poza światłem, którego częścią była jeszcze chwilę temu. Obraz wywołuje we mnie pozytywne uczucia, zupełnie, jakby Madison zabrała słońcu jego promienie i uwieczniła je na swoim płótnie. Wydaje się taki ciepły i przyjemny. Jestem nim naprawdę zachwycona. Przychodzi mi od razu na myśl Światło, które opisują duchy, kiedy przechodzą na drugą stronę. Gdybym miała sobie je jakoś wyobrażać, to właśnie w ten sposób.

- Madison to naprawdę piękne, co namalowałaś - chwalę szczerzę swoją przyjaciółkę, czując, że przepełnia mnie najprawdziwsza duma.

- Zgadzam się z Freyą - dodaje moja mama i całuje rozweseloną Madison w czoło. - Wszyscy będą zachwyceni twoim obrazem. Już nie możemy się doczekać następnych, skarbie.

Madison cała promienieje, zupełnie jakby zaraz miała pęknąć ze szczęścia. Nic dziwnego. Od tygodnia chodziła przybita i zdenerwowana, że nie nie udało jej się nic stworzyć, a wystawa zbliża się wielkimi krokami. Wysysało z niej to energię oraz cały entuzjazm, ale teraz wszystko wskazuje na to, że odzyskała je na nowo. W jednej chwili jednak wyraz twarzy Madison zmienia się zupełnie. Uśmiech znika, a dwie idealne brwi podnoszą się wysoko na czoło. Zaskoczenie, właśnie to pokazuje jej mina. Podążam za nią wzrokiem i widzę Lorena stojącego za mną i moją mamą.

- Dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że jest tu ktoś jeszcze? Moich obrazów nie powinien oglądać nikt przypadkowy - przyjaciółka posyła mi pytające spojrzenie, dając do zrozumienia, że jak najszybciej oczekuje wyjaśnienia, jednak zanim zdążę cokolwiek z siebie wydusić, Loren robi to za mnie.

- Mam na imię Loren - zaczyna. - Nie musisz się bać, nie jestem nikim z konkurencji, chociaż patrząc na twój obraz, wątpię, by ktokolwiek ci zagrażał. Jestem nowym znajomym Freyi.

Dobry chwyt z tym komplementem, przyznaję w myślach. Madison nie będzie mogła złościć się na kogoś, kto pochwalił jej pracę. I rzeczywiście to działa, bo Maddie znowu uśmiecha się od ucha do ucha.

- Skoro jesteś nowym znajomym Freyi, to także moim, a zawsze docenia się znajomych, którym podobają się moje obrazy. Ja jestem Madison, jeśli awansujesz w najbliższym czasie na przyjaciela Freyi, wtedy będziesz mógł mówić mi Maddie.

Słyszę, że cichy śmiech rozbawionej mamy, do którego zresztą się przyłączam.

- Mam nadzieję, że szybko będę mógł skończyć z nazywaniem cię Madison, chociaż to wcale nie gorsza wersja - odpowiada Loren, po czym spogląda na mnie i puszcza do mnie oczko, chociaż bez tego jego aluzja była prosta to zrozumienia.

Nie umyka to oczywiście uwadze Maddie, która posyła mi kolejne gromiące spojrzenie pod tytułem "musisz mi wszystko opowiedzieć" i już wiem, że nie uwolnię się od miliona pytań na temat Lorena.

- Na mnie już czas, ale miło było cię ponownie zobaczyć Freyo - mówi chłopak, po czym posyła krótkie spojrzenia mojej mamie i przyjaciółce. - A panią, Pani Gordon i ciebie Madison, miło było poznać.

Po tych słowach oddala się do wyjścia, a mama oraz przyjaciółka wołają za nim, że mają nadzieję jeszcze go kiedyś zobaczyć. Ja milczę, bo znów nie bardzo rozumiem, co się ze mną dzieje, a to wszystko jego sprawka. Żołądek ściska mi się niemal boleśnie i nie wiem nawet, czy zamierza odpuścić, czy może właśnie zamarł w ten sposób aż do kolejnego spotkania.

Mama zostawia mnie i Madison same po niespełna godzinie, więc sklep zostaje na mojej głowie, ale ruch nie jest duży. Więcej klientów pojawi się zapewne dopiero po południu i wieczorem, co oznacza, że moja przyjaciółka może śmiało przejść do swoich przesłuchań, na co zresztą nie zamierza długo czekać. Ledwo wyszła mama, a Maddie już rozsiada się wygodnie na jednym z foteli, zarzuca nogi na podnóżek i wbija we mnie spojrzenie swoich błękitnych oczu.

- Masz przechlapane, dziewczyno. - Oznajmia mi. - Długo ukrywałaś przede mną tego przystojniaka?

Wzdycham ciężko, opierając się o drewniany stół, który robi za sklepową ladę.

- Nikogo przed tobą nie ukrywałam. Poznałam Lorena zaledwie wczoraj.

- I już następnego dnia przesiaduje z tobą w sklepie? Puszcza do ciebie oczka, uśmiecha się, jak ja do swojego najlepszego obrazu? - dopytuje dalej, a ja przewracam oczami i śmieję się pod nosem z jej przesady.

- Nic z tych rzeczy - Ucinam. - Przeprowadził się do Grandview. Odziedziczył dom po dziadkach i miał mnóstwo rzeczy do oddania. Właściwie to nawet nie wiedziałam, że to on. Na początku spotkałyśmy jedynie panią Riggins, to ona umówiła się z moją mamą. Później okazało się, że jest ciotką Lorena, który będzie mieszkał w domu, z którego brałyśmy antyki i różne rzeczy do sklepu. Później pomagał nam to tutaj wnosić.

- Ach, tak myślałam, że nie może być stąd. Taki chłopak, jak on, nie umknąłby mojej uwadze - komentuje Madison. - Zaskoczyłaś mnie, Freyo. Już wiem, dlaczego tak unikałaś facetów do tej pory. Miałaś po prostu wysoko postawioną poprzeczkę. I bardzo słusznie, jak widzę.

- Przestań, obie doskonale wiemy, że nic z tego nie będzie.

- Jego maślane oczka w twoim kierunku, mówiły coś zupełnie innego - zapiera się przy swoim, a ja ponownie przewracam oczami. Wiem, co muszę jej powiedzieć, by jej zapał zniknął równie szybko, jak się pojawił.

- A fakt, że nawiedza go jakiś duch, który podsyła mi wizje z jego życia, mówi mi, że Loren w najbliższym czasie ucieknie tam, skąd przybył.

Przyjaciółka, niczym rażona prądem, sztywnieje na fotelu i patrzy na mnie przerażona zapewne na samą myśl o duchu, których panicznie się boi, ale też smutna i chyba nawet zawiedziona. Te emocje mieszają się ze sobą na jej twarzy, a mi samej robi się słabo, bo powiedziałam o swoim lęku w końcu na głos. Madison, która do tej pory wiedziała, co powiedzieć, teraz wydaje się niezdolna do wyduszenia z siebie choćby słowa. Nie dziwię jej się. Kiedy podnosi się ze swojego fotela i staje przede mną, tak że dzieli nas jedynie drewniany stół, a nie pół przestrzeni sklepu, patrzy na mnie z determinacją. Najwyraźniej nie zamierza się poddać tak łatwo.

- Freya, to, że masz ten swój dar, nie oznacza, że nie można cię pokochać. Mnie duchy przerażają, jak chyba nic innego na świecie, a jednak nie wymieniłabym cię na żadną inną przyjaciółkę. Gdyby to, co potraficie, przekreślało możliwość pojawienia się w waszym życiu miłości, to czy rozmawiałybyśmy teraz? Nie, ale twoja mama poznała kiedyś Jima Clancy, faceta, który w nią uwierzył, bo ją pokochał. Twój brat Aiden, też w końcu znalazł swoją drugą połówkę. Oczywiście nie przyszło to żadnemu z nich łatwo, ale wystarczyło, że trafili na odpowiednie osoby i okazało się, że miłość tylko na nich czekała. I tak będzie też z tobą, ale pozwól w końcu komukolwiek się do siebie zbliżyć, bo tylko to, że się przed każdym wzbraniasz, jest jedyną przeszkodą. Twój dar i to, co dzięki niemu robisz dla innych ludzi, jest piękne i zasługujesz na to, by ktoś to dostrzegł.

Mruganiem próbuję przegonić łzy, które napływają mi do oczu. Nie spodziewałam się, że usłyszę coś takiego i teraz chce mi się płakać, bo te słowa dają mi wiarę, że ktoś będzie chciał ze mną zostać. Mimo wszystko, a może właśnie ze względu na to, co składa się na bycie mną. Nie wiem, czy to będzie właśnie Loren, nie wiem nawet, czy bym tego chciała, za szybko na takie osądy, ale słowa przyjaciółki trafiają w czuły punkt, który drażnił mnie nieprzyjemnym bólem, już od jakiegoś czasu.

- Zanim zaczniesz wymyślać imiona naszym dzieciom, sprowadzę cię na ziemię i przypomnę, że znamy się dopiero dwa dni - mówię żartobliwie, chcąc odpędzić to napięcie, jakie wywołały we mnie jej słowa.

- Jasne. To zdecydowanie nie czas na planowanie ci panieńskiego ani pępkowego - wtóruje mi w żartach Maddie. - Nawet mi się nie waż, mam teraz za dużo na głowie przez przygotowania do wystawy. Ale za to w przyszłości, mogę ci obiecać, że będę świadkową, jakiej świat nie widział.

Kręcę głową rozbawiona, po czym obie z przyjaciółką zaśmiewamy się przez chwilę wspólnie. To wielkie szczęście, że mam ją przy sobie. Czyta ze mnie jak z otwartej księgi, odnajduje te wszystkie bolące miejsca i wie, co robić, by ten ból przegonić. Wie jak zapalić te wszystkie pogaszone lampki wewnątrz mnie, bym stała się silniejsza. Każdy człowiek przechodzi swoje większe, czy mniejsze trudności i właśnie w takich chwilach warto mieć przy sobie przyjaciela, który jest w stanie obudzić w nas wiarę, że jeszcze wszystko się ułoży. Przypomni, że po każdej nocy wstaje słońce. To osoby, które kochamy są naszą siłą.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz